Mój fun-based learning (część 1)

Jak zostałam pisarką, resercherką i wydawcą w jednym…

„Pani Dziadek nie chce nam nic powiedzieć, znowu bez sensu jechaliśmy pół dnia z Lublina na Śląsk” wysoki, szpakowaty mężczyzna, prokurator IPN-u, nie kryjąc rozgoryczenia pakował komputer do czarnego, poprzecieranego na rogach etui. Jego kolega, młody chłopak, o ogorzałej twarzy i wielkich, prawie czarnych oczach w milczeniu zbierał kserokopie jakiś dokumentów wyglądających na pochodzące z czasów wojny.

„Szkoda, panie Generale, że nie chce nam Pan pomóc. Tylko Pan może powiedzieć jak to było naprawdę” – wyższy z mężczyzn zwrócił się bezpośrednio do mojego Dziadka, który z miną kota z Cheshire siedział w głębokim fotelu. Wyglądał jakby spał zmęczony rozmową, ale ja dobrze znałam ten błysk w jego wpół zmrużonych oczach świadczący o tym, że jednak słucha.

„Trudno. Dziękujemy za ciasto i kawę. Chyba nie ma sensu przyjeżdżać kolejny raz?” – prokurator przestając na chwilę pakować dokumenty spojrzał z nieukrywana nadzieją na niewysokiego, starego mężczyznę zagłębionego w oparciu fotela –  „To już nasz czwarty przyjazd. Jest Pan, Panie Generale, jednym z ostatnich, tak wysokich rangą żołnierzy WiN, którego wiedzą co tak naprawdę działo się na ścianie wschodniej po wojnie. Pana wiedza jest dla nas bezcenna” – po chwili dodał – „Bezcenna dla historii, dla Pana wnuków…”

Uśmiechnęłam się mimowolnie w myślach. Nie takie numery z moim Dziadkiem.

„Zawsze zapraszam na szarlotkę, córka piecze wyborną” – Dziadek zamknął oczy, jakby w zmęczeniu. Wiedziałam, że tak naprawdę jednak nie kryje zadowolenia z siebie. Ze swojej przebiegłości. Z tego, że znowu wyprowadził w pole ’przesłuchujących’. Pomyślałam o tych wszystkich przesłuchaniach przez które musiał przejść w czasie wojny, potem w łagrze. I o tym, że choć teraz to nie było przesłuchanie to odruch zatajania faktów, „krycia” kolegów pozostał w nim tak głęboko, że aż było to irracjonalne. A może po prostu lubił te spotkania – czasem miałam wrażenie, że to on ich przesłuchuje potwierdzając swoją wiedzę w zgromadzonych przez IPN dokumentach…

Mężczyźni westchnęli ciężko i jednogłośnie. Młodszy uśmiechnął się z figlarna miną „Szarlotka naprawdę jest wyborna, chyba zjadłem ciut za dużo…”  Obaj, spiesząc się już na pociąg, szybko zapinali guziki płaszczy. Na dworze mżyło.

Zamknęłam za nimi drzwi.

Zbierałam talerzyki i szklanki. Dziadek, zmęczony po wielu godzinach rozmowy, siedział na fotelu.

„Czemu nie chcesz z nimi współpracować. To wszystko skończyło się tyle lat temu. Jest wolna Polska. Byli tu tyle razy, zawsze częstujesz ich kawą, mama piecze ciasto, oni zadają pytania, proszą Cię o pomoc, a Ty im nic nie chcesz wyjaśnić?”

„Żyję, bo nie byłem gadułą…”

***

Chwilę potem, od słowa do słowa, okropnie się pokłóciliśmy. Ja w imię tej historii i wnuków. On, bo zawsze był silnym, upartym mężczyzną. Wyszłam trzaskając drzwami.

***

Godzinę później zadzwonił.

„Im nic nie powiem. Tobie tak” – dobrze znałam ten przywykły do rozkazywania, generalski ton. „Przyjdź jutro po pracy”

***

I tu zaczyna się jedna z ważniejszych przygód mojego życia zawodowego. Przygoda bycia ‘pisarką’, reseracherem i wydawcą w jednym. Przygoda całkowicie oparta na pasji, ale zawodowo dla mnie bezcenna. Przygoda, dzięki której zdobyłam wiedzę i umiejętności, o których nawet nie marzyłam.

Zaczęłam regularnie przychodzić do Dziadka po pracy, czasem w weekendy. Spisywałam wspomnienia żołnierza Rzeczpospolitej, która zaczęła się w domu przy ul. Jasnej w Grudziądzu i poprzez Korpus Kadetów, II wojną światową, działalność w AK, wywózkę i ucieczkę z radzieckiego łagru, doprowadziła do czasów powojennych, WiN-u, by zakończyć się na Śląsku. Z czasem zaczęłam szukać dodatkowych informacji, męczyć bliższą i dalszą rodzinę, szukać zdjęć i dokumentów. Pamiętam wyprawy do bibliotek, do IPN-u. Ustalanie numerów telefonów i adresów jego byłych żołnierzy, rozmowy z nimi – czasem telefoniczne, czasem osobiste, potwierdzanie faktów. Szukanie materiałów. Wreszcie wzruszenie, kiedy siedząc w Bibliotece Jagiellońskiej znalazłam portret mojego dziadka narysowany na skrawku pożółkłego papieru ołówkiem. Narysował go inny jeniec łagru na miesiąc przez udaną ucieczką mojego dziadka z obozu.

A potem pewnego dnia zrozumiałam, że to jest właściwie gotowy tekst książki. Więc zaczął się kolejny etap pracy. Uzupełnianie materiałów. Potwierdzanie nazwisk i zdarzeń. Szukanie ilustracji. Dokumentów. Kolejne wywiady. Spotkania. Godziny w archiwach, bibliotekach.

Potem spotkania z redaktorkami tekstu, z korektorką. Długie godziny z graficzką. Żmudna praca nad kolejnymi rozdziałami. Nad projektem graficznym.

Wyprawy do drukarni. Wybór papieru, gramatury, decyzje między lakierem UV standard, high gross a 3D…  W międzyczasie redakcja kolejnych wersji tekstu. Akceptowanie projektów graficznych kolejnych rozdziałów. Uzupełnianie.

Pozyskiwanie funduszy na wydanie książki. Pisanie projektów, pism do sponsorów i partnerów. Kolejne spotkania. Kolejne kalkulacje.

***

Pamiętam do dziś zapach drukarni, gdy czekałam na pierwsze wydrukowane arkusze wylatujące z wielkiej maszyny drukarskiej na ‘akceptacji druku’. Pamiętam starszego mężczyznę, drukarza, który podał mi jeden z pierwszych gotowych wydruków, na którym mieściły się dwie okładki książki, mówiąc „Proszę sobie wziąć na pamiątkę”. Miał ciepłą dłoń, pomarszczoną, jakby spękaną skórę, a w jej wyżłobieniach resztki jakieś ciemnej farby.

Potem była jeszcze cała logistyka dystrybucji, wysyłka do bibliotek, spotkania autorskie. I żal, że Dziadek nie mógł wziąć do ręki pierwszego egzemplarza. Zmarł kilka miesięcy wcześniej.

***

Zawsze przygotowując kolejną publikację myślę ile się wtedy nauczyłam. Nauka w miejscu pracy (WBL) daje możliwość praktycznego zdobycia niezbędnych umiejętności i wiedzy, natomiast to co w moim życiu najlepiej się sprawdza to proces, który nazwałabym fun-based learning…